Miała być relacja w dziale z Agry, ale w sumie tyle się wydarzyło, że postanowiłem temu poświęcić osobny wpis :)
Wyruszając rano z Jaipuru, wiedząc że do pokonania mamy około 240 kilometrów, nie przypuszczałem, że podróż zajmie nam cały dzień, i to jeszcze z przygodami. Ale po kolei.
Po śniadaniu ruszamy z naszego hotelu w Jaipurze do biura wynajmu aut. Znajduje się około 200 metrów od hotelu, a mimo tego wysłali po nas samochód. Dłużej trwało załadowanie bagaży niż cała podróż :) No nic. Siadamy w biurze, kawa, nawet jakieś ciasteczka się znalazły, miła atmosfera, najs..... do czasu.... Auto z kierowcą, rezerwowaliśmy przez internet, cena wyskoczyła taka i taka, ok roimy rezerwację. Na miejscu, dostajemy do podpisania umowę, i z około 8500 Rs, które powinniśmy zapłacić, robi się dwa razy tyle.. Ja zdębiałem, Darek jeszcze bardziej, zaczynamy wyjaśniać. Okazało się, że do ceny wynajmu doliczają lokalne podatki, wszelkie opłaty za przejazd autostradami itp itd. Oczywiście było to dopisane w umowie małym druczkiem w warunkach, o czym nie było mowy przy rezerwacji przez internet. Koniec końców, spotkaliśmy się mniej więcej pośrodku, targując do tego auto z klasy wyżej, czyli limuzynę vana :) No jest już lepiej.Ruszamy w drogę do Agry. Droga się ciągnie i jest monotonna, "autostrada" co jakiś czas przechodzi przez środek wsi czy miasteczka, gdzie w dodatku na jednym pasie znajdują się niejednokrotnie bazary z warzywami itp :) Praktycznie przez całą drogę, ciągną się krowie placki, które są tam wyłożone do suszenia i sprzedawane, robią doskonale jako opał. Droga mija nudnie, i chyba widząc to nasz szofer, młody chłopak z angielskim na poziomie mojego suahili, postanowił nam trochę urozmaicić podróż. Zaczynały się pojawiać pierwsze zabudowania Agry, gdy zaczęło padać. Nie był to jednak deszcze jaki my znamy, to była ściana wody... Kto był w krajach azjatyckich, podczas monsumowych ulew, wie o czym mówię. Ulice momentalnie zamieniły się w rwące potoki, jeżdżące riksze wpadały w wodę po podłogę. My naszym autem jakoś pomału się przemieszczaliśmy. W pewnym momencie, trafiliśmy na mały korek przed rondem. Po dojechaniu do ronda, nasz kierowca postanowił wykazać się sprytem, i śmignąć rondem drugą stroną, czyli pod prąd. Nie przewidział jednak tego, że zamienione w strumienie ulice, nie w każdym miejscu są takie jak by się chciało. Chłopaczyna brnąc przez wodę, wjechał w dziurę o głębokości metra jak się później okazało. W tym momencie poczuliśmy, że zaczynają się kłopoty. Zaraz zleciały się miejscowe cwaniaczki, które oprócz tego że próbowali jakoś tam pomóc wyciągnąć auto, to co chwilę mówili nam ile nas to będzie kosztowało. Prób było co niemiara, był cwaniak, który przyniósł łańcuch grubości łańcuszka, którym blokuje się u nas drzwi, ten oczywiście natychmiast pękł, a nasz kierowca w tym samym momencie mu wypłacał sto parę rupii. W pewnym momencie zgraja zrobiła się spora, zaczęli nas obstępować z każdej strony, że poczułem się po raz pierwszy w Indiach zagrożony. Nasz kierowca dzwonił już wcześniej do firmy, obiecali wysłać inne auto, które nas miało zabrać. Auto w końcu przyjechało, jak już zaczęło się na dobre ściemniać, przywitaliśmy je naprawdę z dużą ulgą... Po parunastu minutach byliśmy w hotelu, zziębnięci przemarznięci, na osłodę wieczorem pozostał nam oczywiście...... King Fisher i Pizza Hut, która okazała się znajdować w budynku obok.. Około 23, zjawił się u nas nasz szofer, z informacją że auto jest już wyciągnięte i gotowe na jutro. Poza paroma obtarciami nic się nie stało.