W Mumbaju wstajemy wcześniej rano, ruszamy na lotnisko krajowe Santa Cruz. Nasz lot do Jaipuru trwa około godziny. Po wylądowaniu od razu odczuwamy zmianę klimatu, jest też ciepło, ale duuużo mniejsza wilgoć. Załatwiamy taksówkę, cena zostaje bez targowania, bo są to taksówki prepaid, płatne na lotnisku w kasie. Dajemy taksówkarzowi adres naszego hotelu, dosiada się jakiś jego asystent i ruszamy. Rzuca się w oczy inny krajobraz, od tego który widzieliśmy w Mumbaju, ulice wydają się jakby szersze, więcej przestrzeni i czystsze (co później okaże się tylko złudzeniem). Do hotelu dojeżdżamy z trudem, nasz taksówkarz parę razy zatrzymywał się, pytając się rikszarzy jak tam dojechać. W końcu dojeżdżamy, hotel okazuje się sympatyczny, w dodatku nieopodal jest kiosk z paliwem, czyli niezastąpiony King Fisher :) Załatwiamy od razu taksówkę na drugi dzień, na zwiedzanie naszych celów. Przy okazji, polecam ten sposób zwiedzania, taksówka z kierowcą kosztuje na nasze realia niewiele, a zaoszczędzi to niepotrzebnych nerwów i kombinowania. Mogą za to trafić się inne atrakcje, o czym później ;) Ruszamy w stronę Różowego Miasta, gdzie znajduje się Pałac Wiatrów (Hawa Mahal), od którego zaczynamy. Spędzamy tam jakiś czas, przechodząc się później uliczkami w rejonie Różowego Miasta. Jesteśmy oczywiście cały czas nagabywani przez różnego rodzaju "friendów". Od jednego z nich, dowiadujemy się, że parę razy w roku, rzemieślnicy z różnych zakątków Radżastanu, zjeżdżają się do Jaipuru, i sprzedają swoje wyroby, wszystko prawdziwe rzemiosła a nie jakieś made in China. Oczywiście, tak się cudownie składa, że jeden z tych dni jest właśnie dzisiaj, i on nas tam z chęcią całkowicie bezinteresownie zaprowadzi. Zbywam go, mówiąc, że zostawiłem w hotelu portfel, a chcąc kupić te wspaniałe dzieła sztuki, portfel jest mi bardzo potrzebny. Dzień kończymy w KFC, obok jednego z większych kin w Indiach (przynajmniej tak podawał przewodnik). Rano wstajemy, zjawia się nasz kierowca punktualnie, i ruszamy. Na początek prosimy go o zawiezienie nas gdzieś, gdzie możemy zjeść śniadanie. Lądujemy w garkuchni, położonej w jakiejś bramie, która z zewnątrz wyglądała jak jakaś speluna. Po wejściu do środka zaskoczenie, bo co prawda wygląd "surowy", ale jedzenie wygląda smacznie. Darek zamawia sobie lokalne jedzenie wegetariańskie, z paroma kolorowymi sosami, a ja zostaję przy śniadaniu kontynentalnym, czyli tosty, dżem i jakiś omlet. Po śniadaniu ruszamy w stronę naszego pierwszego celu, czyli Fort Amber. Dojeżdżamy na miejsce, i nasz szofer proponuje nam wjazd na górę, na grzbiecie słonia. My jednak takiej potrzeby nie odczuwamy, wobec czego naszą podróż kontynuujemy autem. Nasz driver, momentami jechał tak wąskimi uliczkami, że mieliśmy wrażenie, że auto nie ma prawa się zmieścić, mimo wszystko dowozi nas praktycznie pod samą bramę. Umawiamy się że będzie na nas czekał i ruszamy. W środku wrażenie robią pałacowe sale, w wielu miejscach budowane z białego marmuru, i wykańczane kolorowymi szkiełkami. Historyk sztuki ani koneser ze mnie żaden, ale wrażenie robi. Ciekawe są też łazienki i ubikacje pałacowe, które były zasilane wodą ze specjalnych zbiorników dzięki systemowi kanałów i ścieków. Podobnie sale, w których w upalne dni, chłodu szukali mieszkańcy pałacu. Zostały tak zaprojektowane, aby wyłapywać najmniejsze podmuchy wiatru, a do tego było chłodzone bieżącą wodą, z systemu specjalnych instalacji. Z góry podziwiamy też widok na jezioro znajdujące się w dole, i okoliczne wzgórza, na których widnieje cały system murów obronnych i wartowni, które miały za zadanie chronić ówczesne królestwo Amber przed najeźdźcami. Przy wyjściu z Fortu, trafiamy a jakże, na naszych rodaków, którzy podążali za przewodnikiem w stadku. To była jedna z tych wycieczek w stylu "Złoty trójkąt z 10 dni" Nie krytykuję, jednak to nie mój sposób podróżowania. Wracamy w stronę Jaipuru, po drodze zatrzymując się jeszcze przy jeziorze, na środku którego znajduje się pałac. Nie jest on niestety udostępniony do zwiedzania, więc strzelamy parę fotek, i ruszamy dalej. I w tym momencie ukazuje się znowu cwaniactwo hindusów. Nasz driver zawozi nas w podwórze jakiejś małej firmy, tłumacząc, że to zakład produkujący materiały z których się robi sari itp, i że koniecznie musimy tam wejść i pooglądać. Mija się to jednak z naszymi zainteresowaniami, więc wsiadamy do taksówki, i mówimy żeby jechał dalej. W międzyczasie ze środka wychodzi jakiś jegomość (później okazało się, ze jego szwagier :D ), zaczynają gwałtownie dyskutować i gestykulować, po czym otwiera drzwi od naszej taksówki, i głosem nieznoszącym sprzeciwu, zaprasza nas do wejścia do środka. Trochę te całe targi trwały, kończy się jednak tym iż ruszamy dalej. Nasz szofer, zmienia się od tego momentu diametralnie, rozmawia z nami służbowo. Zawozi nas do jakiegoś muzeum, urządzonego w pałacyku (niestety nazwy nie znam), gdzie znajdują się bardzo ciekawe ekspozycje broni, zbroi i innych rzeczy, pochodzących z Jaipuru. Trzeba przyznać, ze robi wrażenie. Na koniec dnia, lądujemy w świątyni, poświęconej chyba Shivie, w której co ciekawe mają swoje miejsce, symbole, wszystkich religii świata. Nad świątynią wznosi się fort, w którym dokonuje swoich dni, wdowa po ostatnim maharadży Jaipuru. Nasz szofer, po odwiezieniu nas do hotelu, dostał dodatkowo sowity napiwek, coby wynagrodzić mu nieudane zakupy u jego szwagra, jednak humoru mu to nie poprawiło :) Dzień kończymy tradycyjnie King Fisherem.
Ostatni dzień w Jaipurze poświęciliśmy na zwiedzenie obserwatorium astronomicznego Jantar Mantar, wybudowanego w 16 wieku przez założyciela królestwa Amber, Sawai Jai Singha II. Wieczorem udajemy się na małe zakupy nieopodal hotelu, potwierdzamy rezerwację samochodu którym udamy się dalej do Delhi przez Agrę i odpoczywamy przed dalszą drogą.